Na początek- filmy dokumentalne, biograficzne to też sztuka i coś co cenię.
Ten film powinien być zadaniem domowym w szkole filmowej i obowiązkową pozycją dla osób które wiążą z kinem swoją przyszłość, bo tak się (tu się aż prosi o wulgaryzm) robi filmy biograficzne! Jedną z rzeczy, których nie mogę znieść w kinie to źle zrobione dokumenty. Takie ujęcia jak kadrowanie naziwska reżysera przez pierwszą połowę filmu to katorga dla widza. Kolejną męczarnią są zbędne ujęcia, zwykle kwiatów, wody, nieba- co z tego że to film o zespole muzycznym? Patrz na chmury przez większość filmu! Później wypowiedzi fanów, którzy o idolu o którym jest film wiedzą tyle co widz. Więc co tam robią? Urywki wywiadów, które znają wszyscy, dwa znane cytaty i koniec. To jest schemat filmów biograficznych na jakie trafiam.
Ale ten jest inny. Nie będę kłamać, że obejrzałam go ze względu miłości do filmu, bardziej do Bukowskiego, ale to mi pomogło zrozumieć, że i w tym gatunku umiejętności filmowe są niezbędne. Skąd te głupie przekonanie, że po filmie biograficznym masz lubić tego o kim jest projekcja? Chcę faktów i na ich podstawie chcę stwierdzić czy kogoś lubię czy nie. I w tym wypadku da się to zrobić. Jest parę rarytasów jeśli chodzi o wywiady i ciekawostki z życia, nie ma przerostu formy nad treścią, zbędnych ujęć- jest tak jak ma być. Wszystko współgra. Nie ma tak, że muszę sobie szybko coś notować na dłoni żeby sprawdzić, bo mówiąc o tym reżyser daje to na tacy. Reżyserem jest niejaki John Dullaghan, o którym nic nie wiem, ale tego bym mu chętnie pogratulowała.
Polecam nie tylko fanom Bukowskiego, polecam każdemu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz